poniedziałek, 24 listopada 2014

Kaptury kontra Maski


some text

Akcja tej historii rozpoczyna się pewnego słonecznego popołudnia; 9 sierpnia 2014 roku w mieście Ferguson (Missouri, USA). Dwóch czarnoskórych nastolatków przechadza się ulicą, gdy nagle nadjeżdża policyjny radiowóz. Oficer Darren Wilson zachowuje się dość agresywnie względem jednego z chłopaków, łapiąc go za gardło przez okno samochodu, aby nie mógł uciec. Wywiązuje się szarpanina, podczas której pada strzał. Mike Brown - bo tak właśnie nazywał się ów szarpany młodzieniec - odsuwa się od radiowozu krwawiąc. Zaczyna uciekać, gdy Wilson wysiada z samochodu i oddaje jeszcze kilka strzałów, zabijając Mike'a. Natychmiast pojawia się odzew miejscowej społeczności, która nie wierzy, że sytuacja zmusiła funkcjonariusza do użycia broni palnej. Na ulice Ferguson wychodzą protestujący - z każdym dniem coraz więcej. Zaczynają zbierać się pod budynkiem sądu, domagając się sprawiedliwości. Codziennie. Przez ponad 100 dni, gdy toczy się postępowanie. Oprócz mieszkańców Ferguson, zaczynają zjeżdżać ludzie z terenów wszystkich stanów. Sprawa pojawia się we wszystkich amerykańskich mediach, dołączając do galerii cholernie medialnych procesów. Protestujący nie skandują już tylko haseł związanych z tym incydentem, ale odwołują się do niesłychanej brutalności amerykańskiej policji, do dyskryminowania i inkryminowania czarnoskórych Amerykanów. Po 100 dniach w całą sprawę oficjalnie włączają się członkowie Ku Klux Klanu, mówiąc że skorzystają z prawa do użycia siły (dokładnie "deadly force", czyli do użycia broni), jeżeli zostaną zaatakowani w czasie protestów, pojawiły się także pogróżki z ich strony. To przelało czarę goryczy, zaś los chciał, iż wśród protestujących byli także członkowie globalnej sieci Anonymous.

Na reakcję reszty kolektywu nie trzeba było długo czekać. Anoni korzystają w większości z Twittera (trudno ich znaleźć na Facebooku, ze względu na jego politykę cenzury treści i ciągłe wpadki z wyciekami danych) i właśnie poprzez Twittera członkowie KKK próbowali się skontaktować z "liderami" Anonymous. Nie zdążyli jednak nic zrobić, bo już w niedzielę 16 listopada 2014, koło godziny 22:30 czasu GMT+1, główne konto klanu (@KuKluxKlanUSA) zostało zhackowane i przejęte, razem z kilkoma innymi. Rozpoczęła się akcja, znana pod nazwą (wraz z hashtagiem) #OpKKK i towarzyszącymi akcji hasłami #HoodsOff, a także #Ferguson. W ciągu kilku godzin pojawiły się personalne informacje członków Ku Klux Klanu - imiona i nazwiska, zdjęcia, adresy i numery telefonów. W ślad za tym poszły ataki DDoS na wszystkie strony członków KKK, uniemożliwiając im praktycznie komunikację poprzez internet. Jeżeli jednak ktoś myśli, że Anonymous tak łatwo się jednoczą, niech nie zostanie zwiedziony. Każdej akcji towarzyszą także trolle, wewnątrz ruchu, którzy zawsze szukają okazji do niezłego ubawu. I tak też było w tym wypadku, gdy grupa osób (na Twitterze jako @Anon_Central) zamieściła informację, jakoby Frank Ancona (przywódca jednej z sekcji KKK) groził członkom Anonymous, że ich pozabija, a także "powiesi na słupach tych kochasi czarnuchów". Nie tylko wiele osób zaangażowanych w akcję uwierzyło w tą wiadomość, ale na żart naciął się także portal Russia Today, zamieszczając relację z tą fałszywą informacją.

some text

Tym niemniej, akcja przeciwko pogróżkom szybko przerodziła się w akcję przeciwko rasizmowi i nadużyciom ze strony policji (umówmy się, policja w USA o wiele bardziej lubi członków KKK, niż Anonymous), co w gruncie rzeczy jest chyba pierwszą, globalną akcją wymierzoną w ugrupowanie rasistowskie, zorganizowaną przez internet. Nie liczę tutaj oczywiście Hala Turnera (prezenter radiowy i rasista), którego Anoni zasadniczo zniszczyli, aby następnie Turner został zamknięty w więzieniu za przestępstwa podatkowe. Jest to o tyle dziwne, że przecież członkowie tego kolektywu wierzą w wolność słowa. Jak jednak widać, tylko do momentu, kiedy za tymi słowami nie lecą kule; wtedy należy reagować. Do Ferguson zwoływano coraz to nowe oddziały policji, najpierw jednostki taktyczne, następnie gwardię narodową. 110 dnia protestów ogłoszony został stan wyjątkowy, pojawiły się kordony, bariery, zamknięto szkoły, instytucje publiczne, a nawet skrzynki pocztowe. Miasto Ferguson zamieniło się w martwą strefę potyczek pomiędzy policją i protestantami. Coraz większa liczba mediów zaczęła się interesować sprawą i opisywać ją, jako kolejną ogromną akcję Anonymous, nie pomijając naturalnie osób, które od ponad 100 dni koczują pod gmachem sądu. Nacisk, który został jednak wywołany w mediach społecznościowych, odbił się szerokim echem po całym świecie. Oczy osób, które każdego dnia zmagają się z przejawami dyskryminacji ze względu na swoją rasę, są teraz zwrócone na Ferguson. Oczekując rozliczenia.

Trudno na tą chwilę przewidzieć skutki całej akcji, gdyż jest ona w toku (obecnie Anoni biorą na cel europejskie odłamy KKK), zaś wyrok ma zostać ogłoszony za około pół godziny od chwili, kiedy zamieszczam tego posta. Z jednej strony można powiedzieć, iż KKK zostało wyparte z sieci, jednak była to dla nich także kampania marketingowa, więc niewykluczone, że zdobędą nawet więcej członków, niż w ogóle zamierzali. Sytuacja ta ukazuje jednak siłę społeczeństwa obywatelskiego, siłę protestu i zjednoczenia w sprawie walki o wspólną ideę. Szkoda, że w Polsce ostatni raz doświadczyliśmy czegoś takiego w '89 roku. Widać za komuny byliśmy bardziej obywatelscy, niż jesteśmy teraz. I wierzyliśmy w siłę jedności. W obecnym systemie masowy zryw nastąpił w sprawie ACTA. Trzeba jednak poważnie się zastanowić, w jak krytycznym stanie jest nasze społeczeństwo, jeżeli ludzie z internetu muszą wyjść na ulicę z transparentami typu "Tusk matole, skąd będziesz ściągał pornole?", by pokazać innym jak się przeciwstawiać uciskowi. I niech ktoś powie, że sieć nie jest najlepszym narzędziem demokratyzacji. Patrząc na ilość nadużyć w naszym kraju, zarówno Amerykanie, jak i internauci mogliby nas sporo nauczyć na temat nieposłuszeństwa obywatelskiego. Kończąc tego posta, oczekujemy na wyrok w nadziei, iż jego wydanie nie zostanie znów przełożone.

some text 


EDIT (25 listopada 2014, 03:30 AM):
Przeciwko Darrenowi Wilsonowi nie będą wniesiona oskarżenia, tłum jest wściekły. 

EDIT 2 (25 listopada 2014, 04:05 AM):
Padają strzały z tłumu, protestujący rzucają się na policję i wywracają radiowozy, policja odpowiada ogniem (prawdopodobnie broń pacyfikacyjna)

EDIT 3 (25 listopada 2014 05:30 AM):
Na ulicach Ferguson płoną radiowozy, policja i gwardia narodowa używają gazu łzawiącego, ale duża część protestujących ma maski gazowe, niszczone są sklepy i stacje benzynowe, część grup jest odcięta przez jednostki taktyczne, nie mają gdzie iść. Na ulice Oakland i na Time's Square (Nowy Jork) wyszli demonstranci.


some text

some text

EDIT 4 (25 listopada 2014, 13:20 PM):
Do protestów przyłączają się Waszyngton i Chicago.

EDIT 5 (28 listopada 2014)
W poprzednim poście wspominałem Macklemore'a. Cieszę się, że nie myliłem się co do tego gościa.
some text

niedziela, 26 października 2014

L.O.G.O.




Jest gdzieś w mojej głowie takie koncept, że korporacja = zło. Nieważne jak bardzo bym się nie starał, nie mogę się od niego uwolnić, jednak z biegiem czasu coraz bardziej się na ten koncept uodparniam. W końcu nawet do zła można się przyzwyczaić i traktować je jako coś normalnego. Wystarczy, że ma ono znośną dla nas formę. I odpowiednie logo.
Książka Naomi Klein jest uważana za biblię alterglobalistów, zaś po jej przeczytaniu nie dziwię się już dlaczego. Jest mocna, daje wiele przykładów na, delikatnie mówiąc, niemoralne działania korporacji, a także nakłania do zastanowienia się nie tylko nad produktami wielu firm, które otaczają nas z każdej strony, ale także nad obrandowaniem nas samych, jako ludzi. Kto przecież nie słyszał powiedzenia, że "trzeba się dobrze sprzedać"? Nie tak dawno jeszcze to powiedzenie mogłoby być charakterystyczne tylko dla jednej grupy zawodowej, wykonującej z resztą jeden z najstarszych zawodów świata. Pani Klein na pierwsze miejsce listy najbardziej złych korporacji wysuwa Nike, zaś zaraz za magicznymi butami są: McDonald's, Starbucks, GAP, czy Coca Cola. Od siebie zaś dorzuciłbym do tego zestawienia Apple, którego dział prawny jest najbardziej rozrośniętym molochem w ciele tego pseudoinnowacyjnego, patentowego trolla. Dlaczego jednak Nike wysunął się na prowadzenie? Gdyż to od niego właśnie rozpoczęła się moda na outsourcing, czyli zlecanie produkcji, lub obsługi podwykonawcom. Nike zaczął produkować w specjalnych strefach ekonomicznych poza granicami kraju. Warunki pracy robotników, ich wynagrodzenie i status socjoekonomiczny są łatwe do wyobrażenia w (ówczesnych) krajach trzeciego świata. Tym bardziej, kiedy czyta się o sabotowaniu każdej akcji założenia związków zawodowych. Wygląda na to, że wielkie firmy zrobiły wielki krok naprzód od czasów bandytów Pinkertona, zamiast rozbijać strajki, zaczęli działać prewencyjnie. I to bardzo skutecznie. Opisywanie przypadków kobiet, które poroniły przez wycieńczenie organizmu z przepracowania, albo pracowników owych fabryk, którzy nie mogli wyjść z szoku, gdy zobaczyli po ile sprzedawane są buty, robione przez nich masowo za kilka centów na godzinę to tylko niektóre przykłady niechlubnej polityki Nike. Idea outsourcingu nie jest mi z resztą obca, ponieważ sam pracuję w korporacji, która się tym zajmuje (rynek telekomunikacji), zatrudniając jeszcze jednych podwykonawców (agencje zatrudnienia), które z kolei zatrudniają na dobrze wielu znanym umowach śmieciowych. I tak tworzy się łańcuszek wzajemnej adoracji, na którym jedni zyskują (ci, którzy i tak już mają wiele), a tracą końcowi odbiorcy zleceń. Ale koszty są ucięte - sukces.
Starbucks dla przykładu został oskarżony o bardzo agresywną politykę wypierania małych, niezależnych lokali, aby wszystko obrandować swoim logo. Posunął się nawet do tego, że w miejscach gdzie ludzie byli negatywnie nastawieni do tej sieci, stworzył nowe loga dla lokali z tą samą spółką kapitałową - Starbucks pod innym, lokalnym szyldem. Wokół McDonald's autorka skupiła się w głównej mierze wokół procesu o McZniesławienie, zaś Coca-Coli, Pepsi i Subway wytknięto bardzo agresywną politykę brandowania uczelni w Stanach Zjednoczonych, gdzie odbywanie się niektórych konferencji było podporządkowane pod politykę tych korporacji, zaś ich agendy były utajnione (ich odtajnienie przez uczelnię oznaczało odcięcie funduszy). Podobny zabieg z resztą stosował Nike, na wszelkim ufundowanym sprzęcie zamieszczając swoje logo. Ostatecznie doszło do sytuacji, w której grupa uczniów na jednej ze szkół wystawiła przedstawienie o krytyce korpoświata, oklejając się wszystkim z logo Nike. Tłum nie zrozumiał przesłania, lecz wiwatował i klaskał. Bo Nike.
Inne kwestie w książce dotyczą zagarniania przez korporacje przestrzeni. Nie chodzi już tylko o reklamy, ale o kwestie tworzenia w miejscach publicznych (parkach na przykład) wielkich domów handlowych. To już nie są miejsca publiczne, lecz semi-publiczne, nastawione tylko na zysk. Sporo materiału jest także poświęcone McPracy (u nas popularnie - praca na umowach śmieciowych), gdzie wielkie firmy chętnie zatrudniają ludzi na najgorszych możliwych w danym rejonie warunkach, pod szyldem pracy tymczasowej. Problem leży w tym, że z braku perspektyw ta praca przedłuża się o rok, potem o kolejny, i jeszcze jeden... Niektórzy trwają w takiej pracy po 10-15 lat, aż do osiągnięcia wieku średniego, kiedy korporacje chcą się ich pozbyć? "Jak można chcieć się pozbyć pracownika z takim doświadczeniem?" ktoś spyta. "Tacy pracownicy są świadomi swojej sytuacji i wartości i będą oczekiwali coraz więcej, stając się nieopłacalnymi, przecież musimy się opierać na strachu i naiwności młodych" odpowiedzą prezesi.

Trudno byłoby wymienić wszystkie przykłady przywoływane przez Naomi, ponieważ jest ich zwyczajnie za dużo, dlatego też serdecznie zachęcam do przeczytania książki. Dla zainteresowanych mogę także polecić film dokumentalny Korporacja.

Odnosząc się zaś do naszych realiów. Zanim rozpoczął się czas "bezpłatnych staży" prowadzone były badania, gdzie pytano młodych ludzi o to, co jest dla nich najważniejsze w wykonywanej pracy. Konstrukcja tego pytania z metodologicznego punktu widzenia była zła, gdyż nie odpowiadała realiom stykania się tych osób z wymogami pracodawców; ci zaś oczywiście chcieli doświadczenia u pracowników. Doszło więc do sytuacji, gdzie odpowiedź na to pytanie nie była realną opinią młodych osób, ale projekcją zachcianek pracodawców na tych ludzi, co tylko umocniło pozycję potrzeby nabywania doświadczenia. Pustej i rozdmuchanej nadmienię. Gdyby pytanie przeformułować na "Zmniejszenie czego o połowę w Twojej pracy zabolałoby Cię najbardziej (z kafeterią - nabywanego doświadczenia, satysfakcji z pracy, zarobków)?" mogę zapewnić, iż zdecydowana większość tych samych osób wskazałaby właśnie na zarobki. Być może mam umysł najemnika, ale według mnie podstawą kontraktu między pracownikiem i pracodawcą jest praca za pieniądze. Doświadczenie, satysfakcja, czy możliwości rozwoju są wtórne wobec tego pierwotnego i głównego kontraktu. Jeżeli więc pracodawca płaci mi niewspółmiernie do mojej pracy (lub nie płaci w ogóle), to w moim rozumieniu nie wywiązuje się z kontraktu, na którym powinien przecież bazować system wolnorynkowy. Czemu więc wszędzie widzimy ogłoszenia w stylu "bezpłatny staż - możliwość nabycia doświadczenia, z perspektywą późniejszego zatrudnienia!". Doświadczenie mogę zdobyć w trakcie pracy, za którą otrzymuję wynagrodzenie. Naturalnie, jest to kolejny sposób obcinania kosztów pracy - tak samo z bezpłatnymi praktykami. Szczytem absurdu była reklama wywieszona na mojej uczelni przed wakacjami, gdzie ogłaszano możliwość zostania wolontariuszem dla Coca-Coli. Wolontariuszem. Dla korporacji. Może po prostu jestem zbyt inteligenty na funkcjonowanie w mentalność murzyńskości, odwołując się do słów Pana Sikorskiego. I jak najbardziej przyznaję mu rację, że polskość to murzyńskość, ponieważ sami dajemy się wykorzystywać, potulnie i bez precedensu, może sobie czasem trochę ponarzekamy. A wielkie firmy mają nieograniczone pole bawełny. Mówi się, że Polska wciąż ma zbyt wysokie koszty pracy i że za mało pracujemy (dlatego niedawno w Sejmie odbywało się czytanie ustawy o 6-dniowym tygodniu pracy). Po pierwsze - kłamstwo. Nasze koszty pracy nie tylko są względnie niskie, ale jesteśmy też jednym z najbardziej przepracowanych narodów UE. Po drugie - rozwalenie ZUS-u (który i tak już nie działa, co widać na niemal każdym kroku) bardzo pomogłoby z kosztami pracy, ale co ja tam wiem... Przecież jestem tylko małym, nic nie znaczącym obywatelem.
Jednak korporacje chcą nas karmić bełkotem o kosztach pracy, o doświadczeniu, o tym że za mało pracujemy, że za młodzi, że za starzy, że nie po takich studiach, że umowa o pracę to zło. Utrzymywanie konstruktywnej atmosfery strachu, który narasta stopniowo, nie wywoła zamieszek. Wywoła jedynie desperację, zaś tam gdzie jest desperacja, jest też okazja. I śmiem twierdzić, iż nasze państwo zostało wyprzedane tym wielkim firmom, wraz z obywatelami. Ale zawsze można poskakać po Sikorskim, bo jest szum. Szkoda tylko, że to jedynie szum informacyjny - Logiczne Oszukiwanie Grup Obywateli - L.O.G.O.

Najgorsze jednak w tym wszystkim jest pytanie zadane sobie przeze mnie. Co to wszystko zmienia w moim życiu? Nic. Obok mojego domu postawili McDonalda i często chodzę tam po jakiegoś burgera. Pracuję dla korporacji, która pracuje dla korporacji. Większość otaczających mnie rzeczy została wyprodukowana w chińskich fabrykach, w nieludzkich warunkach, a producenci moich ulubionych gier tworzą symulatory dla wojska, które znów zatrudnia prywatne agencje do prowadzenia wojen (Blackwater). Jak się wyrwać spod jarzma korporacji, jak od nich uciec, kiedy są tak bardzo wszechobecne, obejmują tak wiele aspektów naszej codzienności? Czasami myślę, że jest już za późno na zmianę, można tylko wywołać od czasu do czasu incydent, który jednak w szerszej perspektywie nie doprowadzi do żadnych radykalnych zmian. Może zamiast demokracji mamy już korpokrację? A może wirtokrację? Pozorna wolność zaprzęgnięta do generowania zysku - najlepszym zniewoleniem jest w końcu takie, które nie daje poczucie zniewolenia. Tylko wybór - ogromny wybór. Nie drogi życiowej, a jedynie produktu. Chyba, że obrandujemy także styl życia (tutaj pozdrawiam Nike i Apple). Szansa jest tym mniejsza, im mniej w społeczeństwie istnieje świadomości sytuacji, w której się znajdujemy. Więc pewnie nadal będę jadł te burgery, grał w te gry, słuchał tej muzyki, korzystał z tych produktów i pracował w tej firmie. Ale może też pewnego dnia usłyszę jak ludzie chórem krzyczą "dość" i będę jak nigdy szczęśliwy, że tak bardzo się myliłem. Inaczej nawet nie pisałbym tego, co piszę.

Ostatnim elementem do którego chciałbym się odnieść jest zaprzęganie do pracy w służbie korporacji wielkich sław. Michel Jordan po wieki będzie łączony z Nike. Swojego czasu Edward Murrow (wspomniany w poprzednim poście) kojarzył się z papierosami firmy Kent (palił je na wizji). Wielcy sportowcy (szczególnie piłkarze) często kojarzeni są z Pepsi, zaś komu tenis nie kojarzy się z firmą Wilson? Takie przykłady można by mnożyć, gdyż celebryci sprzedają marzenie o sukcesie i sławie, to marzenie staje się więc częścią kampanii danej marki. W wielu teledyskach, tak dziś popularnych, dla się zauważyć takie, czy inne metki. Czy naprawdę celebryci muszą reklamować produkty, aby uprawiać swój własny rodzaj sponsoringu z wysokiej półki? Czy trzeba tworzyć własne serie ubrań, kosmetyków i biżuterii? Jak się okazuje nie wszyscy tak robią. Niektórzy z artystów próbują powtórzyć zabieg ze wspomnianym przeze mnie szkolnym przedstawieniem - pytanie na czym bardziej się skupisz czytelniku? Na logo, czy na przesłaniu? Będziesz wiwatował/a, czy być może będziesz przerażony/a?  Zostawiam tą kwestię pod Twoją rozwagę podczas zapoznania się z teledyskiami Macklemora - "Wings" i "Thrift Shop". Swoją drogą trzeba mieć jaja, żeby będąc raperem, stworzyć kawałek wychwalający ciuchy z Second Handów. Brawa dla tego pana!



środa, 2 lipca 2014

National Sucks Agency


Pierwsza książka Greenwalda, która została przetłumaczona na język polski, a stało się tak nie bez powodu. Istnieje tylko kilka dzieł, podczas czytania których opadała mi szczęka, zaś ta książka (obok sagi Martina) jest zdecydowanie jedną z nich. Tylko 1/3 książki jest o samym Edwardzie Snowdenie, gdyż musiał on uciekać z Hong-Kongu (gdzie w owym czasie przebywał), zaś reszta relacji pomiędzy Greenwaldem i Snowdenem miała już tylko charakter korespondencyjny. Jednak zakończenie historii spotkania w Hong-Kongu jest niektórym dobrze znane, gdyż zakończyło się przeprowadzeniem słynnego wywiadu:


Jeszcze ciekawsze jest jednak to, o czym autor pisze po relacji kontaktów ze Snowdenem. Czytelnik dostaje dość jasny i spójny opis dokumentów, które zostały udostępnione przez, jak to określa rząd USA, "zdrajcę". Zatrważająca jest nie tylko skala inwigilacji, jaką NSA (National Security Agency) przeprowadzało na obywatelach USA, ale także skala na jaką była owa inwigilacja (być może nadal jest) prowadzona na obywatelach innych państw. Projekt "Five Eyes" zakładał udostępnianie części danych i metadanych w kręgu 5 krajów, którymi były: USA, Wielka Brytania, Australia, Nowa Zelandia i Kanada. Oprócz tego programu istniały specjalne podsekcje, w których udostępniano część danych innym państwom, w tym Polsce. To jednak nie przeszkadzało traktować krajów UE jako potencjalnych wrogów w dokumentach oznaczonych jako "noforn" (not for foreigns), czyli na dobrą sprawę dostępnych tylko NSA i prowadzić wobec tych krajów niezwykle agresywne działania inwigilacyjne. I nie chodzi tu o rząd - chodzi o samych obywateli. Patriot Act, na podstawie którego powołany został cały program, zakładał nasłuchiwanie połączeń pomiędzy USA i resztą krajów w poszukiwaniu terrorystów, problem leży w tym że większość serwerów umieszczona jest na terenie USA, co dało im prawomocną podstawę do podsłuchiwania niemal całego świata. Ilu zaś terrorystów udało się złapać dzięki programom PRISM, czy Boundless Informant? Odpowiedź: Zero. Nie licząc oczywiście zarzutów o terroryzm stawianych dziennikarzom, którzy współpracowali ze Snowdenem po przecieku. I tu dochodzimy do następnej, jeszcze bardziej mrożącej krew w żyłach treści.
Obecnie Polska zmaga się ze skutkami afery podsłuchowej, w której istotną rolę odegrał Wprost. Naturalnie ów tygodnik zmanipulował swoich odbiorców, prezentując wypowiedzi polityków bez odpowiedniego kontekstu. Przykład - taki jak różnica pomiędzy "państwo polskie nie istnieje", a "jeżeli ministrowie w poszczególnych resortach ze sobą nie współpracują, to państwo polskie nie istnieje". Naprawdę gorąco zrobiło się jednak dopiero kiedy do redakcji Wprost wtargnęło ABW, żądając wydania materiałów, w tym laptopa redaktora naczelnego. Zostało to uznane za atak na wolność mediów i najprawdziwszy skandal. Okazuje się jednak, że cała ta sytuacja nie umywa się nawet do tego, jak potraktowano dziennikarzy po opublikowaniu danych NSA. Nie chcę się tutaj nawet rozpisywać o tym jak długo trwały negocjacje pomiędzy Guardianem, a rządem USA odnośnie tego, co wolno opublikować, czego zaś publikować nie można. Niezależne media muszą uzyskać pozwolenie od rządu na opisanie kontrowersyjnych treści i materiałów, jeżeli zaś tego nie robią - bang, bang, they shot me down. W Wielkiej Brytanii, gdzie wolność prasy nie jest zagwarantowana konstytucyjnie, funkcjonariusze urzędu bezpieczeństwa po prostu wkroczyli do siedziby Guardiana i nakazali zniszczenie twardych dysków pod ich okiem. Żadnych dyskusji - dyski mają być pocięte. Następnie zaś prawnie zakazali opisywania tej sytuacji (Guardian nigdy jej nie opisał). Dziennikarze, którzy współpracowali przy sprawie Snowdena byli zatrzymywani tam na lotniskach, domniemanie podpadając pod paragrafy ustawy o przeciwdziałaniu terroryzmowi. W USA natomiast Guardian wyrwał się wreszcie spod kieratu rządowej cenzury i bez ogródek opublikował większość materiałów. Okazało się jednak, że w takich tytułach jak New York Times, czy Washington Post, zmieniono całkowicie charakter tych materiałów - służyć bezpieczeństwu Ameryki! Kiedyś nagrody przyznawano dziennikarzom, którzy wychodzili przed szereg i grali na nosie rządowi, takim jak Edward R. Murrow (polecam obejrzeć film "Good night, and good luck" - trailer poniżej), dziś jednak najbardziej nagradzani są ci dziennikarze, którzy jak najgłębiej potrafią wejść w tyłek establishmentowi.


Ma się wrażenie, że historia lubi się powtarzać. Słowo "terroryzm" stało się zaś takim samym wytrychem, jakim w latach 50 w USA było słowo "komunizm", uprawniającym do wysoce niestosownej ingerencji w prywatność i wolność, w imię zapewnienia bezpieczeństwa i stabilizacji. Ideą dziennikarstwa (w szczególności dziennikarstwa społecznego) powinno być patrzenie rządzącym na ręce i rozliczanie z ich grzechów. Za administracji Baracka Obamy jednak (super luzik, wieczny uśmiech, doskonała hipokryzja) raz za razem przekracza się linię, których żadna administracja od czasów senatora McCarthy'ego nie odważyła się przekroczyć. Atakuje się dziennikarzy, postrzega ich jako wrogów publiczny, deprymuje się ich do roli blogerów, lub aktywistów.
Sam aktywizm także jest ciekawym zjawiskiem gdyż, jak to opisuje Greenwald, nigdy nie jest się aktywistą rządowym, lub establismentowym. Aktywiści zawsze kojarzeni są z występowaniem przeciwko tym strukturom, przeciwko ich polityce i działaniom. Osoby które te działania zaś popierają, uważane są za w pełni normalne i obiektywne, gdyż zaszczepienie w umysłach ludzi podporządkowania się władzy jest jedną z norm, która zapewnia jej legitymizację. Może nadszedł już najwyższy czas, żeby roztrzaskać w pył tą iluzję i spojrzeć krytycznie na cały mechanizm wywierania nacisków poprzez władzę w dobie wszechobecnego umiłowania dla wolności.
Ze swojej strony serdecznie zachęcam do przeczytania książki, dyskutowania o niej, a także o całej tematyce z nią związanej. Nie chodzi tu o samą postać Snowdena, ale o pewne idee, które kryły się zarówno za jego postawą, jak i działaniami NSA. Jak to powiedział V w filmie "V for Vendetta" - "Pod tą maską kryje się więcej niż ciało Panie Creedy, pod tą maską kryje się idea, a idee są kuloodporne".

czwartek, 12 czerwca 2014

Dziwny paradoks Bitcoina


Bitcoin - niesamowity wynalazek, który szturmem podbija rynki. Nie jest z resztą jedyną wirtualną walutą, która szaleje w internecie. Okazuje się, że coraz bardziej także poza nim. 12 maja 2014 roku w Warszawie przy ulicy Kruczej 46 otwarta została pierwsza w Europie ambasada Bitcoin. Miejsce, gdzie można dowiedzieć się więcej o tej walucie, jak zarabiać, jak inwestować, a także kupić koparki do Bitcoinów. Czym są koparki? Żeby na to odpowiedzieć należy najpierw wyjaśnić czym właściwie jest Bitcoin. Zapraszam do obejrzenia krótkiego filmu.


Zatrzymajmy się na chwilę przy owym "bardzo wydajnym sprzęcie komputerowym". Jeden komputer to naprawdę za mało, żeby obecnie zdobywać Bitcoiny, gdyż kopanie ich polega na udostępnianiu mocy obliczeniowej komputera. Wraz ze wzrostem wartości Bitcoina (na dzień dzisiejszy 1 BTC = około 1750 zł), rośnie też poziom trudności ich kopania. W tym wypadku zarabia się na pracy, ale nie własnej, a pracy maszyny - udostępnianej mocy obliczeniowej, która jest wykorzystywana do szyfrowania transakcji Bitcoinami. Szyfr używany do tego celu to popularny Scrypt, albo wykorzystywany przez NSA szyfr SHA-256 (na nim właśnie opiera się Bitcoin), obecnie praktycznie niemożliwy do złamania. Jeszcze około 5 miesięcy temu wystarczyło mieć bardzo wydajną kartę graficzną, lub koparkę podłączaną do USB, aby kopać przyzwoite ilości kasy (sam posiadam koparkę USB opartą na systemie ASIC o prędkości 336 mh/s). Hashe na sekundę to prędkość, z jaką szyfrujemy transakcje. Wydawać by się mogło, że 336 megahashy na sekundę to nieźle, i owszem tak było - 5 miesięcy temu. Obecnie aby kopać przyzwoitą ilość Bitcoinów potrzebne są koparki o prędkości od 500 Gh/s do 1 Th/s. Takie koparki mogą kosztować od 1.500 do nawet 30.000 zł. Paradoks w tym wypadku polega na ilości wkładu własnego, który wymagany jest w zainwestowanie w tą walutę. Biorąc pod uwagę, że jej algorytm nie jest w stanie dopuścić do zjawiska inflacji (aczkolwiek zjawisko deflacji już jest jak najbardziej możliwe), może się okazać że zakupiony sprzęt, który miał się zwrócić po około 7 miesiącach pracy, nie zwróci się w ogóle, bo wartość Bitcoina, ergo - sprzęt potrzebny do szyfrowania transakcji - będzie rosła. To jednak nie przeszkadza owej walucie się rozwijać, wiele firm wprowadza płatności BTC, Uniwersytet we Wrocławiu (o ile mnie pamięć nie myli) przez pewien czas pozwalał opłacać akademik i czesne w BTC, nawet powstają bankomaty, gdzie można zamieniać Bitcoiny na inne waluty, a także wypłacać same monety w fizycznej formie. Waluta, która nie ma przełożenia na parytet i jest całkowicie zdecentralizowana, naprawdę kusi - to jest współczesne Klondike, gdzie można albo sporo zarobić, albo wszystko stracić. Jednak sprzęt wymagany do kopania sprawia, że jest to opcja tylko dla, i tak już, bogatych. Do tego naturalnie doliczyć należy ceny prądu, bo koparki mogą pobierać nawet po kilka Kilowatów. Niedawno miał miejsce incydent w USA, gdzie jeden z pracowników agencji rządowej, wykorzystywał zdalnie jej komputery do kopania Bitcoinów, za co naturalnie został zwolniony z pracy, a sprawa odbiła się głośnych echem. Okazuje się więc, że nawet ludzie z instytucji finansowanych przez nie-lubiący-opozycji-walutowej establishment dochodzą do wniosku, że to jest dobra inwestycja. Bitcoin ma sławę, jednak początkującym zalecałbym rozejrzenie się za alternatywnymi walutami, które w tej chwili nie mają wielkiej wartości, ale mogą jej nabrać w pewnym okresie czasu (Litecoin, Peercoin, Dogecoin). W końcu od tego zaczynali ludzie od Bitcoina - groszowych stawek. Dziś zbili fortunę. Nowa gorączka złota trwa więc w najlepsze. Koparki w dłoń... Znaczy... Do prądu, i jazda! O ile mamy nerwy i cierpliwość.

środa, 11 czerwca 2014

Witam w mojej kwaterze


Postanowiłem zrezygnować z uprzednio prowadzonego bloga i założyć coś nowego i świeżego, o zupełnie innej jakości, ale niekiedy zbieżnej tematyce. Naturalnie dominowały będą tutaj tematy społeczno-polityczno-rozrywkowe (jak w ogóle można tą łączyć - nie wiem), czyli właśnie te tematy po których śmigam jak Kelly Slater po przedniej fali. Nie obiecuję, że wpisy będą pojawiały się regularnie, ale będą się pojawiały. Kiedyś. A co do samego tytułu - wirtokracja, czyli rządy pozorów. Świat możliwy, ale jednak pozorny. Co kto chce do tego przypisać, niech przypisze sam. Bo ja palcem wskazywać nie będę ;)